02-05.06.2012 r.

W Norwegii jest wszystko- góry zanurzone w morzu na setki metrów, wysokie górskie szczyty, zorza polarna i dzień polarny. Kraj niekończących się rzek i olśniewających wodospadów. A przede wszystkim unikalne w skali światowej, ukształtowane podczas cofania się lodowców, fiordy. I to właśnie fiordy przywiodły nas na początku czerwca w region Stavanger.
Byłyśmy tam trzy dni i choć był to intensywnie spędzony czas to jednak nie udało nam się zrealizować w 100%  założonego planu. Zabrakło czasu i komunikacji. Ale mamy dzięki temu powód, aby tam wrócić.

Norwegia nie jest droga… jest bardzo droga. Przynajmniej dla turysty, który ma ograniczone fundusze. Ale można oczywiście ograniczyć wydatki i w przystępnym budżecie zorganizować wyjazd. Przede wszystkim- tanie linie lotnicze. WIZZAIR ma w swojej ofercie loty dwa razy w tygodniu z Warszawy do Stavanger. Kate mieszka w Warszawie, więc z noclegiem w stolicy nie było problemu. Za bilet w obie strony zapłaciłyśmy 60 zł/osobę. Ale widziałam, że można w sierpniu polecieć już za 4 zł!!! Naprawdę warto skorzystać 😉 Noclegi w Norwegii to rzeczywiście spory wydatek. Jeżeli jedzie się w kilka osób to świetną opcją są „hytte”- chatki letniskowe. Oprócz tego kempingi, hostele, hotele oraz oczywiście schroniska. Tym, którzy lubią przygodę i chcą poznać nie tylko kraj, ale również jego mieszkańców polecam Couchsurfing. Jeden z najlepszych sposobów na tanie podróżowanie. Daje również możliwość poznania kultury kraju „od środka”. A także pozwala na poznanie innych ludzi poprzez udostępnienia im własnej „kanapy”. Trochę trwały moje poszukiwania na CS osoby, która w wybranym przez nas terminie może nas przyjąć. Część z osób odpisywała, że niestety mają już inne plany. Parę osób się w ogóle nie odezwało, co uważam za trochę przykre. Jeżeli już ktoś zadał sobie trud utworzenia swojego profilu i wyraził chęć przyjmowania gości, loguje się często to mógłby choć odrzucić zapytanie. A tak… martwa dusza!    Po różnych perypetiach udało nam się znaleźć dziewczynę- podróżniczkę, fascynatkę kuchni tajskiej, która mieszka ok. 10 km od Stavanger.

Tak wyglądał nasz domek. Zajmowałyśmy w nim jeden pokój- pokój Marty, naszej couchsurfingowej gospodyni. Poza nią mieszkały tam (oficjalnie) jeszcze trzy osoby: Norweg, Hiszpanka i chłopak z Dominikany. Oficjalnie, bo nieoficjalnie przez domek przewijały się tłumy znajomych i znajomych znajomych, różnej narodowości. Prawdziwy hipisowski domek! 🙂

Nasza podróż rozpoczęła się na lotnisku im. Chopina w Warszawie. Leciałam samolotem po raz pierwszy w życiu więc zdałam się całkowicie na Kate. Mając w zapasie sporo czasu stanęłyśmy grzecznie w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. I tu… zaczęła się polka z przytupem! Kolejka posuwała się tempem ślimaczym, otwarte były dwie bramki na trzy loty, które następowały po sobie w odstępie m/w co 5 min. Co jakiś czas podchodził ktoś z wózkiem dziecięcym i wpychał się w kolejkę (bo podobno mają pierwszeństwo). Atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa- do odlotu naszego samolotu zostało 15 min a przed nami z 10 osób. Widząc, że kobitka z obsługi kieruje tych, którzy również leżą do Stavanger do innego terminalu podeszłam do niej. Wytłumaczyłam naszą sytuację, na co pani odpowiedziała, że „najwyżej panie nie polecą!”. Zamurowało mnie! Nie pomogło tłumaczenie, że stoimy w tej kolejce 1.5 h. Nie chciała w ogóle słuchać. Stojąca przed nami grupa Ukraińców widząc, że dosyć agresywnie reagujemy na kolejny dziecięcy wózek spokojnie stwierdziła, że bez nas nie polecą. Po czym przepuścili nas przed sobą. Prawie w ostatniej chwili zdążyłyśmy na autobus do samolotu. Potem już tylko wybór miejsca, rozlokowanie się, zapięcie pasów i … lecimy! Widok z okna po prostu oszałamia. Pogoda idealna, widoczność rewelacyjna.

Marta przekazała nam jak mamy się dostać do jej miasta dodając, by w razie czego pytać kierowcy. Zgodnie z zaleceniem zapytałyśmy więc kierowcę czy w ogóle trafiłyśmy do dobrego autobusu. I jakie było nasze zdziwienie, gdy odpowiedział nam czystą polszczyzną! Okazało się, że prawie wszyscy kierowcy w tym regionie są Polakami! Wygodniej (i taniej) jest zatrudnić Polaków z uprawnieniami i ściągnąć nawet ich rodziny niż wykwalifikować Norwega! Koszty takiego kursu są ogromne. Także jeżeli ktoś ma uprawnienia do przewozu ludzi i chciałby zmienić miejsce zamieszkanie na zimną północ to zapraszam do Norwegi! Tam nas jeszcze lubią 😉 Podczas całego pobytu nie spotkałyśmy kierowcy innej narodowości. Dosyć zabawnie wyglądało, gdy wchodząc do autobusu wyklinałam czytniki kart biletowych (nie kompatybilne z moją osobą) a kierowca ze śmiechem odpowiadał coś w języku polskim.

Każdemu kto odwiedza Norwegię i planuje poruszanie się komunikacją miejską polecam zakup „day pass” albo kilkudniowego biletu w formie plastikowej karty- „Kolumbuskort”, którą przykłada się do czytnika po wejściu do pojazdu. Pozwala to zaoszczędzić sporo pieniędzy. A po przyjeździe koniecznie zaopatrzcie się w zieloną książeczkę z rozkładem jazdy- naszą norweską Biblią. „Ruteboken” można znaleźć w każdym autobusie. Jeżeli nie ma poproście kierowcę. Książeczka jest darmowa 🙂 Drugą niebiesko- białą „Hurtigbåtruter” z rozkładem promów można dostać w Informacji Turystycznej. Zapomniałabym- po przylocie rozejrzyjcie się na lotnisku czy nie stoi gdzieś półeczka z folderami i mapami okolic. Bardzo przydatne 🙂 Minusem podróżowania autobusem jest brak informacji o mijanych przystankach. Zatrzymanie należy sygnalizować przed przystankiem przyciskiem „stop”. Do tego te ich rozkłady są trochę skomplikowane. Dlatego przydatne jest pytanie kierowcy o cel swojej podróży i proszenie o podpowiedzenie kiedy mamy wysiąść. Z tym nie ma żadnego problemu. W Norwegii rodacy sobie pomagają.

Norwegia urzekła mnie od pierwszego… płotu 🙂 Zakochałam się w ich domkach. Zwłaszcza tych barwy czerwonej… oraz tych przeszklonych, z oknami na całą ścianę. Nie wiem czy to specyfika jedynie domków letniskowych (bo region Stavanger słynie właśnie z domków na okres wakacyjny) ale na mnie zrobiło wrażenie. Zresztą cała architektura i koncepcja budowlana jest różna od naszej. Wszystko jest bardziej jasne, czystsze, przestronniejsze a przede wszystkim- nic nie zasłania nieba. Dbanie o czyste ulice to chyba narodowy sport Norwegów. Codziennie rano widziałyśmy grupkę młodzieży zasuwającej z czymś na kształt szczypiec na długiej rączce zbierających śmieci. Oczywiście, zgodnie z ideą recyclingu. Każdy odpadek musi trafić do odpowiedniego pojemnika. I nie ma odstępstw. W każdym domu jest też kilka koszy na śmieci a ich segregacja to obowiązek! Niestosowanie kończy się wysokimi karami. Na ulicach stoją kontenery i pojemniki z nalepkami, do jakiego rodzaju śmieci są przeznaczone. W pewnym momencie miałam nawet problem czy opakowanie po wafelku to papier czy plastik? ;-)Ach ta presja…

Ale najpiękniejsza jest norweska przyroda. A zwłaszcza fiordy, które stanowią przecież symbol Norwegii- otoczone stromymi brzegami zatoki, wciskające się w ląd nawet na głębokość kilkuset kilometrów. Powstały w epoce lodowcowej w wyniku żłobienia skał przez ogromne masy lodu i kamieni. Wrażenie robią oszałamiające. Dech zapiera ogromna przestrzeń, której nie mogą oddać żadne zdjęcia. Choćby robił je najlepszy fotograf. Rejsy po fiordach to idealna możliwość do podziwiania ich piękna jakby „od wewnątrz”. Zachwycające i dostojne, porażają swoim pięknem nietkniętym przez człowieka. Czysta natura! Mimo, iż codziennie odwiedza je tysiąc ludzi nie straciły niczego ze swojej tajemniczości. Do większości prowadzą drogi a tam, gdzie nie ma takiej opcji można dotrzeć dzięki przeprawie promowej. Rejs promem to kolejna ciekawa wyprawa.

Miałyśmy w planach dwa punkty: Preikestolen, zwany Pulpitem oraz Kjeragbolten (po naszemu „Kamolec”). Niestety, z logistycznych przyczyn udało nam się jedynie wybrać w to pierwsze miejsce. Preikestolen – położony na wysokości 604 metrów nad poziomem morza klif, który stanowi główną atrakcję regionu oraz cel wielu wycieczek weekendowych. W tym samych Norwegów. Szlak turystyczny prowadzący na szczyt skały ma zaledwie 3,8 kilometra. Mimo to średnie tempo wspinaczki na samą górę zajmuje przeciętnemu turyście około 2 godzin. Po drodze można kilkakrotnie wypluć płuca. Problemem (zwłaszcza dla posiadaczy krótkich nóżek) są wysokie kamienie, po których trzeba się wdrapać. Radzę też uzbroić się w cierpliwość na samym szczycie. Bardzo duża ilość turystów sprawia, że na swoją kolejkę do sesji zdjęciowej trzeba poczekać. Gorzej niż na Giewoncie.

Tyle tytułem wstępu 🙂 Garść podstawowych informacji, które przyszły mi do głowy. W kolejnych wpisach postaram się bardziej szczegółowo zdać relacje ze zwiedzania Stavanger, Sandnes oraz oczywiście (a może przede wszystkim) Preikestolen.


4 Komentarze

izerka · 02/28/2015 o

Islandia jest następna w kolejce "must see" 😉

izerka · 02/28/2015 o

Ładny…. na żywo robi większe wrażenie 🙂 Norwegię polecam, naprawdę warto 🙂 Lotnisko to zawsze taki przedsmak podróży 😀

Skadi · 02/25/2015 o

Mnie od Norwegii jeszcze bardziej kręci Islandia, którą bardzo bym chciała kiedyś zwiedzić. 🙂

Artur Szymanowski · 02/24/2015 o

Norwegia, mi się zawsze podobała, ale jakoś do tej pory była bardzo nie po drodze. Ale kiedyś na pewno tam pojadę 🙂
Widzę, że przygody zaczęły Wam się już na lotnisku 😛

Ładny ten fiord…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *